Archive for the ‘ Dla dzieci ’ Category

„Alicja w Krainie Czarów” Lewis Carroll – wydanie Wilgi

Aż do niedawna „Alicja w Krainie Czarów” była dla mnie książką stosunkowo ciężkostrawną. Sporo symboliki, niejasne wydarzenia i przesadna magiczność świata jakoś mnie odpychały. Kiedy w moje ręce trafiła dziecięca wersja książkowego poprzednika, nastawienie miałem mocno sceptyczne. Pierwszy kontakt z książką zaskoczył mnie szalenie wysoką jakością wydania, jednak moje wątpliwości co do treści pozostały. Cóż jednak na temat bajek może powiedzieć taki stary piernik jak ja? Na testy zaprosiłem młodego. Wynik był dla mnie bardzo zaskakujący.

– Maamooo… – podchodzi do mnie Alek – znaczy Taatooo – reflektuje się.

– Słucham.

– Esteś dobym puchazem, pjawda?

– Kim? – pytam zdumiony

– No puchazem! Musis mi ugotować!

– Aha! Kucharzem! – walę się prawicą w potylicę – a co Ci ugotować?

– Take ciasto.

– Hm, ja nie jestem pewien czy potrafię. Masz ochotę na coś słodkiego?

– Nie, tata! – no tak, jaki ja jestem niedomyślny – Ce być duzy, taaaaki duzy!

Już jakiś czas temu zauważyłem, że bez względu na to co ja myślę o danej bajce, Aleks może mieć zupełnie odmienne zdanie. Tak też jest w tym wypadku. Okazuje się, że „Alicja” jest na topie, jako wieczorna czytanka, już od wielu, wielu dni. Czytamy sobie razem po kilka stron i mimo wielokrotnego jej ukończenia, wciąż zaczynamy od nowa. Język jakim książka jest napisana, trafia do małego uszka i czaruje czymś zupełnie mi niezauważalnym. Nie ma przydługich opisów, całość napisana jest jasno i sporo jest dialogów – może to właśnie jest klucz, do obudzenia zainteresowania w młodym czytelniku. Maksymalnie interaktywna zawartość również ma niebagatelny w udział we wciąganiu dziecka w czytaną historię.

 

Niewątpliwie największą zaletą „Alicji” jest fenomenalne wydanie. Na każdej stronie coś się dzieje. Można otwierać drzwiczki, „znikać” i „pojawiać” kota, „rosnąć” lub „maleć” Alicję czy szukać ukrytych elementów na ilustracjach. Książka jest jedną z najpiękniejszych jakie widziałem, a co najważniejsze na młodym czytelniku robi podobne wrażenie. Testowałem ją na 3 i pół letnim chłopczyku i 7 letniej dziewczynce – efekt nieodmiennie przyciągał ich uwagę na długo.

– Taaatooo…

– Słucham.

– Co kombinujes?

– Ja? Nic. Zupełne nic.

– Estes gzecny?

– Tak.

– Na pewno?

– Oczywiście!

– No, mas scenscie!

„Alicja w Krainie Czarów” rządzi! Ma wszystko to, co powinna posiadać idealna książeczka dla dzieci. Wszędzie się coś rusza, wyskakują trójwymiarowe elementy, tu coś się otwiera, tam jest jakaś ciekawostka, a najważniejsze, że wszystko to zostało wykonane w miarę dziecioodpornie (mój egzemplarz trzyma się dzielnie). Tekst nie ustępuje jakością wykonaniu i wciąga do Krainy Czarów niczym „wsysacz” (zapożyczenie od pewnego przedszkolaka). Gruba, miękka okładka domyka udanej całości. Cóż jeszcze mogę dodać? Pozycja ta będzie idealnym prezentem w Mikusiowym worku. Polecam i głową ręczę, że się spodoba.

Gorąco polecam i zalecam!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: 24

Data wydania: sierpień 2011

Moja ocena: czary – mary stosowane!

PS. Więcej zdjęć „ze środka” znajdziecie na stronie wydawnictwa.

„Lodowy smok” George R. R. Martin

George’a R.R. Martina nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Na polu literatury fantasy pisarz osiągnął już prawie wszystko co było do osiągnięcia (wciąż pozostaje mu do dokończenia Pieśń Lodu i Ognia). Z tego też prawdopodobnie powodu postanowił rozszerzyć swoją twórczą działalność i zafundował, tym razem swoim młodszym fanom, baśń zatytułowaną „Lodowy smok”.

Adara to mała dziewczynka, której skóra jest zimna. Od najmłodszych lat w przeciwieństwie do otoczenia wyczekuje z wytęsknieniem nadejścia zimy. Dopiero kiedy świat okrywa śnieg, a wodę ścina mróz, dziewczynka staje się szczęśliwa. Pewnego dnia, podczas swoich zimowych leśnych wędrówek na jej drodze staje legendarny Lodowy smok. Ta potężna bestia budząca powszechny lęk, wywołuje w Adarze zupełnie przeciwne emocje. Kiedy wszystko zaczyna się układać na ziemie na których mieszka jej rodzina, spada klęska wojny.

Odnoszę wrażenie, że Martin wykorzystał podczas pisania „Lodowego smoka” maksymalnie kilka procent swojego potencjału, co okazało się ilością wystarczającą na twór kierowany do młodego odbiorcy. Opowiadanie czyta się przyjemnie, fabuła jest, a Adara budzi emocje podobne do tych znanych z takich klasyków jak „Kopciuszek”, „Zając i żółw” czy „Brzydkie kaczątko”. Przez większość czasu, pozostaje ona odrzuconą dziewczynką, siostrą gorszej kategorii, niechcianą córką, by po zwrocie fabuły odnaleźć się jako bohaterka i przejść metamorfozę. Klasyk.

Książeczkę czyta się piorunem. 102 strony śmigają nam przed oczyma niczym miesięczna wypłata i szybko, acz nie bez satysfakcji docieramy do końca. Wielka czcionka oraz sporo rysunków tylko ową szybkość potęgują. Dla kręcących nosem na objętość mam informację: to wielka zaleta książki. Kto czyta dzieciakom wie, że ważne jest by historia posuwała się do przodu a strony szybko umykały.

„Lodowy smok” adresowany jest do (na moje profesorskie oko) sześcio – siedmiolatków i starszych czytelników. Będzie idealną książką dla dziecka, które zaczyna samo czytać. Czcionka zachęca, rysunki będą dodatkowo mobilizować, a sama historia ma w sobie to bajkowe coś, co pamiętam z dzieciństwa. W moim rankingu „Lodowy smok” wraz z „Oddem i Lodowymi Olbrzymami” Gaimana, lądują ex equ na pierwszy miejscu w kategorii „pierwsza samodzielna książka dla mojego smyka”.

Polecam!

Wydawca: Zysk i S-ka

Ilość stron: 104

Data wydania: 2011

Moja ocena: niedoskonała, acz magiczna

Recenzja napisana dla portalu Fantasybook. Zapraszam i polecam!

„Smaczne Misie”, „Sny Smacznych Misiów” Marta Łosiak

Czy tego chcemy czy nie, rynek książek dla dzieci zasypany jest tłumaczeniami. Kubusie, Tuptusie i inne Disneyowskie czy pixarowe twory, królują na księgarnianych półkach. Bardzo brakowało mi w ostatnich czasach czegoś naszego, swojskiego. Przyglądając się moim zapasom, w oczy rzuciły mi się dwie nietypowe zdobycze targowe „Smaczne misie”, oraz „Sny Smacznych Misiów”, autorstwa pani Marty Łosiak z ilustracjami pana Michała Czarnego. Już sama okładka przemówiła do mnie: „Jesteś w domu.”.

– Mama Niedźwiedzica (…) posprzątała gawrę i wyruszyła na spacer – czytam młodemu.

– Co to est gawa? – to pytanie musiało paść.

– Gawra, to taki Niedźwiedzi dom. Misie w nim mieszkają i śpią.

– Hmm – Alek stuka się palcem po czole – chyba nieee – w końcu stwierdza.

– Jak to nie? Zobacz, tu jest gawra – przewracam na ostatnią stronę, gdzie znajduje się słowniczek z graficzną pomocą – Widzisz, tutaj właśnie Mama Niedźwiedzica przespała zimę.

– Nie! – tym razem protest jest zdecydowany.

– Nie rozumiem, dlaczego nie?

– Misie mieskają cecież w jaskiniach!

Mama Niedźwiedzica urodziła trzy małe niedźwiedziątka i nazwała je kolejno: Śmietankowym, Czekoladowym i Bursztynowym Misiem. Młode, jak to zwykle bywa, ciekawskie i trochę szalone, mierzą się z nieznanym im światem. „Smaczne misie” opisują perypetie łobuziaków, na przestrzeni czterech pór roku. Okazuje się, że każda z nich ma do zaoferowania coś unikalnego i serwuje im zaskakujące przygody. „Sny smacznych Misiów”, jak sam tytuł wskazuje, opowiada o sennych perypetiach trzech niedźwiadków nie zapominając jednak również o samej mamie. Szczególnie ostatnie opowiadanko robi niezłe wrażenie – szczególnie na rodzicach.

– A pojedziemy w góly sobacyć misie?

– Tak, ale dopiero na wiosnę. Teraz misie zapadły już w sen zimowy.

– Chyyyba jesce nieeee – znowu ta irytująca wątpliwość w głosie akcentowana za pomocą wyciągniętych „yyyy” i „eeee”.

– A jednak tak. Na dworze wieje wiatr, w nocy trzyma mróz i lada dzień może spaść śnieg.

– Nieg?!?! I psyjdzie Mikołaj!?!?! – oho, nadmierny entuzjazm.

– Tak, ale dopiero za 3 tygodnie. Jeszcze zostało sporo czasu.

– To ja pocekam – pewność siebie trudna do opisania i kiwnięcie główką ku podkreślenie swojego przekonania.

– Dobrze, a teraz idziemy spać! – ogłaszam.

– Nie, ja pocekam!

– Ale Mikołaj przyjdzie dopiero za 3 tygodnie.

– Ja pooceeeeekam – czyli gadaj sobie, a ja i tak po swojemu zrobię.

– Ale…

– Obiecałeś mi! – pada z wyrzutem.

Książeczki napisane są prostym, plastycznym i wyrazistym językiem. Uzupełniają go świetne ilustracje stworzone w malarskim stylu. Ich nieoczywistość i nieostrość sprawia, że mój lekko nadpobudliwy syn wpatrywał się w nie chwilę, by dokładnie rozgryźć „o co w tym wszystkim chodzi. Obie książeczki przemycają w sobie sporo ważnych dla dziecka wartości. Poruszają kwestie wzajemnego poszanowania, wiary we własne siły, przyjaźni czy miłości, przy czym robią to w sposób naturalny, nie rażący sztucznością. Czytając nie ma się wrażenia, że element wychowawczy została dodany sztucznie – na siłę.

Niedziela. Rano…. Bardzo rano…

– Tatoo… – dobiega do mnie głosik spod kołdy.

– eeemm – mamroczę.

– Psysłem

– Aha…

– Dzie mama?

– W pracy – odpowiadam na lekkim wydechu

– Ehh – wzdycha młody – Idziemy na dół?

– Za chwilkę… – odpowiadam szeptem.

– Akujat…

Obie książeczki opowiadające o perypetiach małych niedźwiadków to świetna lektura dla każdego dziecka od 3 lat wzwyż, chociaż i niektóre młodsze dzieci mogą z zaciekawieniem ich posłuchać. Bije z nich polskość, duch naszych lasów i gór. Początkowo myślałem, że to właśnie ten klimat, znany mi z dzieciństwa, wpływa na tak pozytywny odbiór tej książki. Rozchylona buzia mojego łobuza i „niedźwiedzi” rumieniec na policzkach rozwiały jednak moje obawy. „Smaczne Misie” to po prostu kawał dobrej baji na dobranoc!

Polecam gorąco!

Wydawca: AMEA

Ilość stron: Smaczne Misie 48 stron, Sny Smacznych Misiów 50 stron.

Data wydania: Smaczne Misie 2006, Sny Smacznych Misiów 2008.

Moja ocena: mniam! / 10

Kuferek bajek, czyli Kopciuszek z uchwytem!

Rodzicie wiedzą, że aby zainteresować swoją latorośl wciąż potrzeba czegoś nowego, odkrywczego najlepiej bajeranckiego. Idąc tym tropem odkryłem „Kuferki bajek”. Nie wybijałyby się ponad przeciętność, gdyby nie forma w jakiej zostały wydane. Alek od pierwszego kontaktu z nimi, wiedział jak należy je używać i do dzisiaj towarzyszą mu podczas wypadów w teren. Na czym polega wyjątkowość tych książeczek? Odpowiedź znajdziecie niżej.

– Jestem bisnesee-em! – z dumą stwierdził Alek

– Kim? – pytam mocno zdziwiony.

– No, iznesee-eem!

Dostrzegam, że młody trzyma Kuferek bajek w łapce i zaświtała mi myśl

– Biznesmenem jesteś, tak?

– No właśnie – potwierdza z irytacją w głosie – ide do płacy!

– Powodzenia w pracy! – podłapuję grę – Zarób pieniążki!

– No pzeciesz tata! – stwierdza, jakbym powiedział najoczywistszą rzecz na świecie.

Na warsztacie mam dzisiaj cztery bajeczki wydane w walizkowej formie: „Śpiącą królewnę”, „Piękną i Bestię”, „Złotowłosą i trzy misie”, oraz „Piotrusia Pana”. Sposób wydania najlepiej obrazują zdjęcia. Każda książeczka wyposażona jest w plastikowy uchwyt, a całość (żeby się nie otwierała) dopełniona jest klipsem, utrzymującym strony razem. Efekt? Aleks wygląda wprost zawodowo, kiedy podąża do auta z namaszczeniem trzymając w łapce „neseser” i wzbudza nie lada sympatię, kiedy paraduje z Kuferkiem po sklepie, restauracji czy podczas jakiegokolwiek innego wyjazdu. Uchwyt jak i klips wykonane są w miarę solidnie. Alkowi jak dotąd udało się urwać tylko jeden element co, biorąc pod uwagę intensywność i okres użytkowania, jest bardzo dobrym wynikiem.

Przybiega do mnie Alek z wyciągniętym nad głowę Kuferkiem:

– Tato! Załatwis mi to?

– Hmm, ale o czym mówisz?

– No to! Nowe! Załatwis? Prooooseee! – tu następuje mina kotka ze Shreka o słodkości co najmniej jednej pszczelej pasieki.

– Chodzi Ci o nową książeczkę?

– Taaaak! – ryk, nie krzyk, ryk radości!

– Jeżeli będziesz grzeczny, będziesz sprzątał zabawki i nie będzie marudzenia, to pojedziemy do sklepy jutro – stawiam warunki.

– Eeeeehhh – młody spuszcza głowę i oddala się w sobie tylko znanym kierunku – zawse to samo…

Wszystkie cztery bajki napisane są zgrabnie lekkim wierszem. Treść czyta się szybko i dziecko nie traci zainteresowania. Większość miejsca zajmują bardzo ładne i szalenie kolorowe ilustracje.  Cechy te sprawiają, że książki sprawdzą się świetnie w wypadku dzieciaków 3-4 letnich, które mają czasami problem ze skupieniem uwagi na dłużej. Gorąco polecam te klasyczne utwory wydane pod tak ciekawą postacią. Już dla samego widoku bąbla z walizeczką warto w nie zainwestować.

Polecam!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: odpowiednio po 12

Data wydania: 2011

Moja ocena: klasyka z uchwytem!

„Kolorowe liczenie” Ludwik Cichy

Wilga to wydawnictwo, które w moim osobistym rankingu króluje jako źródło książek dla mojego łobuza. Od jakiegoś już czasu pracuję z nim usilnie nad nauką liczenia „do dziesięciu”. Nauka to niełatwa, bo i elementów rozpraszających uwagę trzylatka jest mnóstwo. Kiedy powoli zaczynałem wątpić z ścisły umysł mojego syna, w nasze ręce trafiła książeczka „Kolorowe liczenie”, autorstwa Ludwika Cichego i wszystko potoczyło się zupełnie inną, lepszą, drogą.

– A to co za liczba? – pytam wskazując na ósemkę.

– Bi

– Hm, literka „Be” jest podobna, ale to jest cyferka. Co jest po siedem?

– Bi

– No to policz w takim razie po kolei co?

– Ej, Bi, Si, Di….

Oto skutki uczenia młodego abecadła po angielsku…

Przyznam, że kiedy widzę reklamę twierdzącą, że jakiś produkt zmienia coś od ręki, reaguję mieszaniną sceptycyzmu i ironii. Trudno jednak reagować ironicznie, kiedy po pierwszym czytaniu Alek liczył już sprawnie do pięciu, a po kilku kolejnych wieczorach z coraz większą sprawnością odliczał 10 żółwi. Dodatkowo książeczka w jakiś nieznany mi sposób działa na wyobraźnię dziecka, co powoduje, że mój malec rozpoznaje już niektóre liczby.

Kiedy czytałem opowiadanie „10 urodzinowych ciastek”, doszedłem w pewnym momencie do ciastka z kremem. Alek ostatnio lubi oglądać Shreka. Efekt:

– „Z kremem…? Jeśli można, wezmę z dżemem.” – czytam opowiadanko

– Klemówki som pycha! Ja to wiem! – jakbym osła słyszał…

Każda liczba zasłużyła w książce Ludwika Cichego na własny rozdzialik, w którym znajduje się oficjalne przedstawienie liczby oraz wierszyk nawiązujący do niej i odliczający kolejno od jedynki. Tak więc mamy dwie nogi, 3 pióra, 4 pingwiny, 5 kretów itd. Na zakończenie zabawy autor zafundował naszym pociechom opowiadanie „10 urodzinowych ciastek”, w którym odlicza kolejno ciasteczka ofiarowane gościom odwiedzającym tygrysa Krzysia i przy okazji przemyca pojęcie „zera”.

Próba liczenia owiec:

– A teraz liczymy owieczki. Jak myślisz, ile ich tu jest?

– Eeemmmm… DUŻO!!

Bogatą stronę merytoryczną i dydaktyczną uzupełnia rewelacyjne wydanie. Duży format, twarda okładka, solidny gruby papier i genialne ilustracje czynią z książki prawdziwie magiczny pierwszy podręcznik. Z ciekawości zerknąłem, ile wynosi cena tego cuda. W księgarniach internetowych oscyluje w granicach 25 złotych, co w tym wypadku jest kwotą wręcz okazyjną.

– Aleks, a ile Ty masz paluszków w nodze?

– Laz, dwa, tsy, ctery, pieńć!

– Brawo! A ile w rączce?

– Nie wiem.

„Kolorowe liczenie” to jedna z najlepszych książek dla dzieci, jakie trafiła w tym roku w moje ręce. Wielkie brawa należą się autorowi Ludwikowi Cichemu oraz za ilustracje Zbigniewowi Doboszowi. Mimo dydaktycznego charakteru, Aleks chce ją oglądać i słuchać wierszyków, przy czym bardzo chętnie uczestniczy w liczeniu. To absolutnie obowiązkowa pozycja na półce każdego 3 latka.

Polecam gorąco!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: 56

Data wydania: 2011

Moja ocena: DUŻO!/10

„Przyroda w 3D: Dinozaury”

Co nakręca przeciętnego samczyka w wieku 3-4 lat? Statystycznie rzecz biorąc sprawa jest prosta: auta, wielkie auta, ogromne auta i dinozaury (najlepiej te większe). Generalizuję rzecz jasna, ale osobiście nie znam szkraba, któremu obojętne byłyby prehistoryczne gady. Czy może więc być coś lepszego, niż Dinozaury w 3D? (wiem, wiem, dinozaury w ogromnych autach, ale dzisiaj nie o nich).

– Daj palec tyranozaurowi, to cię ugryzie. – kuszę młodego.

– Nie glyzie. To tyko taka zabawa.

– No daj, sam zobaczysz.

– Nie-e. On nie zyje cieciesz.

– No ale spróbuj chociaż.

Alek wsuwa palce w paszczę. Ja w tym czasie ruszam stroną, co powoduje ruch szczęki gada.

– AJJJ!

– I co! Mówiłem, że ugryzie! – triumfuję.

– Telaz ty daj! – młody żąda rewanżu.

– Dobra! Który palec mam dać?

– Noge daj. – skubany…

Przyznam, że do książeczek 3D podchodzę bardzo sceptycznie. Kilka razy naciąłem się na kiepsko wykonane pozycje tego typu. Strony trzeba było otwierać ostrożnie i powoli, tekturki się blokowały i zacinały, a całość wytrzymywała maksymalnie pół godzinny kontakt z przeciętnym trzylatkiem. W wypadku „Dinozaurów” sprawa ma się zupełnie inaczej! Gady są piękne, wielgachne i świetnie wykonane. Często wystają poza stronę, robią różne piruety, uderzają się głowami, jedzą liście kiedy pociąga się za specjalną zakładkę – fenomenalna sprawa. Przy wszystkich tych fajerwerkach książka trzyma się mocno! Nic się nie urywa, nie odpada, nie odkleja i nie zacina. Strony można otwierać brutalnie i szybko, czyli dokładnie tak, jak robi to 3 letni chłopak na widok strasznego tyranozaura na okładce.

– Waaaaaa!!! – Alek wpada z rykiem do pokoju.

– Ciszej łobuzie!

– Nie mogę. Estem dijozarem!

– A nie mógłbyś być małym i cichutkim dinozaurem?

– Tata. Co ty gadas. – odpowiada kręcąc głową.

Książka prócz wielu efektów wizualnych przekazuje też w sposób ciekawy podstawowe informacje o najpopularniejszych gadach (niby podstawowe, a tata sam był mocno zaskoczony wieloma faktami). Wiedza ta trafia skutecznie do młodocianego słuchacza, ponieważ często czytanie poprzedzane jest pytaniami „co on robi?” „a dlaczego tak?” „on go zje?”. „Przyroda w 3D: Dinozaury” to książka po prostu idealna dla ciekawskiego 3,4,5 czy nawet 6 latka. Nie potrafię znaleźć w niej jednego słabego elementu. Twarda okładka, wykonanie na najwyższym poziomie, bogata wartość edukacyjna, efektowność, wytrzymałość… mógłbym tak wymieniać długo. Pozycja obowiązkowa!

Polecam bezwzględnie!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: 10

Data wydania: 2011

Moja ocena: 11/10

„Wiersze i wierszyki dla najmłodszych”

Po ciężkim dniu w pracy, kiedy mężczyzna wreszcie dociera do domu, nie może liczyć na taryfę ulgową. Zniecierpliwiona całodniową nieobecnością taty rodzinka domaga się uwagi. Najgłośniej i bezlitośnie walczą oczywiście dzieci. Co jednak zrobić, kiedy wymęczona głowa rodziny nie ma siły czytać długich, ciągnących się w nieskończoność opowieści. W takim wypadku wybawieniem okazują się wierszyki. Klasyka w postaci Tuwima czy Brzechwy sprawdza się znakomicie przy czym czyta się szybko i bezproblemowo.

– tato…

– słucham?

– jesteś szćenśliwy?

– O! Bardzo!

– to jesteś?

– Tak.

– śupej!

„Wiersze i wierszyki dla najmłodszych” to najnowsza propozycja Wilgi dla najmłodszego czytelnika. Dobór wierszyków zarówno w przypadku Brzechwy jak i Tuwima, jest jak najbardziej zadowalający. Krótkie rymowane utwory w większości opowiadają o zwierzątkach. Jeż, szpak, lis, żółw czy kaczuszki przewijają się w nich i skutecznie przyciągają uwagę młodych czytelników.

– Co to? – pyta Alek babcię wskazują na biust.

– To są piersi. – odpowiada lekko speszona babcia.

– Aha. Badzo fajne. – rośnie im w domu facet;)

Obie książki zostały świetnie wydane. Kartonowe stronice upiększone są fajnymi ilustracjami pani Marianny Jagody – Mioduszewskiej. Uchwyciła ona esencję wierszy i zobrazowała je wprost perfekcyjnie. Ilustracje są bardzo kolorowe (czasami zaskakują gamą kolorów), sympatyczne i nie brak im fantastycznego polotu. Ostatecznie świetną jakoś wydania podkreśla miła miękka okładka.

– Co jobisz

– Czytam książkę.

– Musisz przestać.

– Dlaczego?

– Bo musisz to zobacyć.

– A co muszę zobaczyć?

– No chodź! Tam!

– Muszę?

– Mamo! Tata nie sce iść! – bez komentarza.

Nie pozostaje mi nic więcej, jak „Wiersze i wierszyki dla najmłodszych” polecić gorąco każdemu zainteresowanemu czytelnikowi. Rodzice, dziadkowie i wujkowie, jeżeli szukacie fajnego prezentu dla młodego rozrabiaki, polecam obie książeczki. Mój łobuz je polubił i wracamy do nich cyklicznie co jakiś czas. Piękne wydanie, ciekawe ilustracje i trafny dobór utworów składają się na świetną całość.

Polecam gorąco!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: po 33

Data wydania: marzec 2011

Moja ocena: 10/10

„Tupcio Chrupcio. Ja się nie boję!” Eliza Piotrowska

Bezkonkurencyjny Tupcio uderza ponownie. Tym razem stawia czoła wszelkim fobiom i strachom, jakie stają na drodze naszym kilkuletnim pociechom. Już sama okładka przyciągnęła skutecznie uwagę mojego 3 latka. Okazuje się że tajemnicze potworzaste oczyska i wystraszony Tupcio działają czasami lepiej, niż wielka kopara.

Godzina 20:15. Upragniona pora, kiedy Alek leży już w swoim łóżeczku i sobie zasypia.

– Tatoooo!! – rozlega się donośne wołanie.

– Słucham? Dlaczego nie śpisz? – pytam cichutko i spokojnie.

– Tam som dziwne oczy. – znam ten szemrany ton udawanego strachu.

– Tam nic nie ma, to jest tylko odbicie światełka. – wyjaśniam nadal w pełni kontrolując sytuację.

– Nie! Śwatło czeba włonczyć! – czyżby młody odkrył karty?

– Aleksander, teraz jest noc i jest czas na spanie. – odpowiadam nadal spokojnie, acz kategorycznie.

– Ehhh – tym razem uznał swoją porażkę. Pewnie następnym razem wyciągnie wnioski.

„Ja się nie boję!” to kolejna świetna książeczka z serii przygód Tupcia Chrupcia. Temat strachów został potraktowany kompleksowo, co ma swoje dobre ale i złe strony. W książeczce podejmowane są problemy z zasypianiem, strachu przed potworami, przed wodą i burzą, oraz zatargi ze starszakami w przedszkolu. Taka uniwersalność spowodowała, że niestety musiałem omijać moment o przedszkolu, ponieważ Alek jako nie-przedszkolak, w ogóle się tematem nie interesował. Nie psuje to jednak pozytywnego odbioru całości.

Kiedy w Tupciu dochodzimy do opisu burzy z piorunami, nagle dochodzi do pewnej nieścisłości. „(…) niebo przecinają żółte zygzaki.”

– To nie jest Zygzak! – krzyknął w ostrym proteście.

– Jak to nie? – pytam zdumiony.

– Ciecież Zygzak McQueen to nie jest. – no tak. Auta z Piksara kłaniają się po raz kolejny.

– Aha, no tak… ale ten kształt błyskawicy, to właśnie taki zygzak. – staram się.

– Nie.

– Ależ tak.

– E-E. – uwierzcie mi, „E-E” oznacza definitywny koniec dyskusji… i koniec!

Po raz kolejny zachwyciło mnie wydanie. Twarda okładka wypchana gąbką, wielki kwadratowy format i fantastyczne ilustracje, tworzą wzór dla literatury dziecięcej. Z niecierpliwym potomkiem śmiało można spędzić czas na opisywaniu poszczególnych obrazków. W książeczce znajdziemy zwierzątka, błyskawice, wielgachne krople deszczu (widziane w końcu z perspektywy myszki), a nawet potwora! Niesamowicie działa to na wyobraźnie dziecka. Alek wszędzie teraz widzi oczy, wypatruje refleksów światła i cieni, po czym zachwycony opowiada i pokazuje co znalazł.

– Tucio Jupcio się boi wody. – wyraźnie wywyższa się młody.

– Tak. Ale Ty się nie boisz wody prawda? Jesteś dzielnym chłopakiem? – jak zwykle podpuszczam czekając na ciekawy bieg wydarzeń.

– Tak. – Tak po prostu? Dziwne.

– A lubisz chodzić na basen? – nadal się staram.

– Taaak!! Jutjo idziemy? – klasyczny przypadek kontry.

– Może, jak będziesz grzeczny. – kolejna kontra, tym razem z zasłoną.

– A ja sie boje wody. – czyżby zmiana reguł?

– A mówiłeś przed chwilą, że się nie boisz. – przypominam.

– hmmm… – a to ciekawe! Sam się zdziwił.

Serdecznie polecam „Tupcia Chrupcia: Ja się nie boję!” każdemu rodzicowi. Zaryzykuję stwierdzenie, że nawet kilkunastomiesięczne dziecko zainteresuje się tą książeczką. Mój wybredny i nadpobudliwy 3 latek, daje radę usiedzieć przy niej kwadrans, a to nie byle jaki wynik. Świetne wydanie, fajny język i ciekawie poprowadzona historia w całkiem rozsądnej cenie – oby takich książek dla dzieci było więcej.

Polecam!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: 24

Data wydania: kwiecień 2011

Moja ocena: 10/10

„Tupcio Chrupcio: Przedszkolak na medal!” Eliza Piotrowska

Jako, że Dzień Dziecka tuż tuż, postanowiłem podsunąć Wam jeszcze jedną ciekawą propozycję, która nie zawiedzie oczekiwań najmłodszych. Tupcio Chrupcio to w niejednym domu postać wręcz kultowa. Nasza mała dzielna myszka podbiła serca dzieciaków swoim naturalnym podejściem do najrozmaitszych problemów. Do tej pory wraz z Tupciem nie mogliśmy zasnąć, myliśmy zęby i żegnaliśmy pieluszkę. Teraz przyszedł czas na wyprawę do przedszkola!

– Co to?

– Nowa książeczka „Tupcio Chrupcio.

– Tucio Jupcio! Śupej! Ćytaj! – zabrzmiało jak komenda „Cel! Pal!”.

– A może zostawimy sobie czytanie na wieczór? Teraz tata musi iść kosić trawę.

– Wiećór jecie raz. Teraz ciałć (chciałem) ćytać. – to nie jest pytanie, to jest żądanie.

– To może pomożesz mi kosić, a potem poczytamy?

– Nie – szczerość to u dzieci rzecz bezcenna.

– Dlaczego nie?

– Kosiaja jest gupia – orzeka, po czym obrażony odchodzi.

„Tupcio Chrupcio: Przedszkolak na medal!”, to jak dotąd chyba najlepsza książeczka z całej serii. Jak wskazuje tytuł, tym razem myszka wybiera się do przedszkola. Zadanie to okazuje się jednak niełatwe, ponieważ jak się okazuje – „Przedszkole jest głupie…”. Mama, zamiast namawiać go do wyjścia, postanawia zaprzęgnąć go do prac domowych, co okazuje się zaskakująco skutecznym sposobem na złamanie uporu syna.

– Alku, a Ty chciałbyś iść do przedszkola?

– Nie. – Alek bawi się mimowolnie autkiem.

– Tam są dzieci, jest dużo zabawek, farbki… Super sprawa!

– Nie. – odpowiada nawet na mnie nie patrząc.

– Miałbyś nowych przyjaciół, wymieniałbyś się autkami…

– NIE! – mimo podniesionego tonu, wciąż czuję się mocno olewany.

– Dlaczego nie? – pytam w końcu.

– Bo mam pampejsa. – No tak… w końcu przedszkole to mój najmocniejszy argument w walce o nocnik… Strzeliłem sobie samobója.

Książeczka napisana jest w bardzo pomysłowy i sympatyczny sposób. Oceniam to po stopniu, w jakim Alek skupił na niej swoją uwagę. Od pierwszego do ostatniego słowa dzielnie słuchał w skupieniu, co mówi chyba samo za siebie. Prace domowe, mimo że postawione są w opozycji do wspaniałego, kolorowego i zabawnego przedszkola, uniknęły negatywnego zaszufladkowania, zachowując również pewien urok.

– Zobacz co robi mama myszka!

– Myje podoge.

– Brawo!

– A Tucio jest niedżeczny!

– Dlaczego jest niegrzeczny? – pytam zdziwiony.

– Bo siedzi na mokjej pododze. – Obserwacje dzieci bywają bezcenne.

„Przedszkolaka na medal!” polecam gorąco i z czystym sercem. Książeczka wysoko podnosi poprzeczkę dla kolejnych części serii. Świetnie wydana i pięknie ilustrowana będzie na pewno cennym i pożądanym prezentem, nie tylko na Dzień Dziecka, ale i każda inną okazję.

Wydawnictwo: Wilga

Ilość stron: 24

Data wydania: 2011

Moja ocena: 10/10

Sznurkowe zwierzaki

Kiedy ma się w domy żywego ponad miarę i buntującego się na wszystko trzylatka, ważne jest, by zawsze pod ręką mieć coś, co będzie w stanie zająć jego uwagę. Świetnie sprawdzają się w tym celu książeczki interaktywne, w których trzeba coś wykonać, posklejać, pomalować, nalepić lub… przeciągnąć.

– Ufff… – aha! Alek znowu zagaduje.

– Co się stało? – pytam naiwnie

– Nudzi mi się…

– A co być chciał robić? – pytanie samobójcze.

– Na podwójko, na jowej! – ta odpowiedź była zapewne starannie przygotowana wcześniej.

– Tata jest zmęczony, może jakaś książeczka?

– Ksionżeczki som gupie!

– A może książeczka ze sznureczkami, co? – zarzucam haczyk…

– He? – połknął haczyk! Tego się nie spodziewał.

Dokładnie! W „Sznurkowych zwierzakach”, głównym zadaniem dla naszego łobuza, jest przeciągnięcie kolorowych sznurków (załączonych w zestawie) przez dziurki. W ten sposób powstają kontury zwierzaków, dżdżownicy czy traktorka. Zabawa jest świetna, tym bardziej, kiedy czynność wykonuje się wraz z maluchem. Ja osobiście przeciągałem sznureczek metodą podawania sobie nawzajem końcówki przez dziurki. „Sznurkowe zwierzaki” zajęły nas w ten sposób na dobrą godzinkę. Czas obcowania z książką jest tym przyjemniejszy, że została ona świetnie wydana. Strony wykonane są z grubego i sztywnego kartonu, a całość zszyta jest „sprężyną”, więc jest praktycznie niezniszczalna. Do tego dochodzą fajne, kolorowe ilustracje, z ciekawymi i nieoklepanymi króciutkimi historyjkami.

– A teraz będziemy robić myszce ogonek.

– Super!

– Jaki kolor ma myszka?

– Zielony! – to standardowa odpowiedź, na niepewny kolor.

– Brą… – podpowiadam

– Bronzowy! – wykrzykuje

– Brawo! A co to są za dziwne zwierzaki? – pytam, wskazując na nietoperze.

– To ptaśki!

– Nie, to nietoperze. One latają tylko w nocy i jedzą owady, a w dzień sobie śpią.

– Eeee, pi się w nocy, jak jest ciemno, nie w dzień. – to się nazywa powalająca logika. Szkoda, że nietoperze togo nie wiedzą.

Książeczkę polecam gorącą „posiadaczom” ciekawskich dzieciaków, oraz rodzicom szukającym nietypowych rozwiązań, pomagających w rozwoju manualnym jak i intelektualnym swoich pociech. Kolorowe sznurki pomagają uczyć kolorów, wspólne przeciąganie uczy współpracy i cierpliwości a sama treść książki pozwala na bliższe poznanie zwyczajów zwierzaków. Książka będzie świetnym prezentem na zbliżający się Dzień Dziecka.

Polecam!

Wydawca: Wilga

Ilość stron: 16

Data wydania: 2011

Moja ocena: 10/10