Archiwum dla Wrzesień 2010

„Wóz strażacki, który zniknął” Maj Sjowall, Per Wahloo

Panująca moda na skandynawskie kryminały musiała w końcu dopaść i mnie. Jednak, jako że zawsze muszę, mimo wszystko, przeć pod prąd, nie zabrałem się za Larssona (swoją drogą porównajcie tytuły jego książek z recenzowaną a dostrzeżecie skąd czerpał inspirację), Mankella czy Lackberg. Mój wybór padł na parę słabo znanych w Polsce autorów. Maj Sjowall i Per Wahloo stworzyli serię klasycznych kryminałów z komisarzem Martinem Beckiem w roli głównej, a w moje ręce wpadła książka o ciekawym tytule: „Wóz strażacki, który zniknął”. Dotarłem do informacji, że pierwszą publikację datuje się na 1969 rok. Czy ponad 40 letni kryminał da radę powalczyć?

Powieść zaczyna się, jak na kryminał przystało, dość mocno. Krótka migawka ukazująca samobójstwo bliżej nieokreślonej osoby, później króciutkie przybliżenie sylwetki głównego bohatera i akcja się rozkręca. Siarczysty mróz. Mały, wielorodzinny, drewniany domek obserwowany przez policję gwałtownie staje w płomieniach. Nim przybywa straż pożarna nie ma już co gasić, na szczęście dzielny komisarz Gunvald Larsson, brawurową akcją ratuje kilka osób z morderczego żywiołu. Pożar został wywołany przez nieszczelną instlację gazową, tak brzmi początkowa ekspertyza. Jednak komisarze Larsson i Beck nie są o tym do końca przekonani. Z pozoru oczywista sprawa z każdą chwilą staje się bardziej złożona. Czy jednak istnieje jakakolwiek podstawa do rozpoczęcia śledztwa? No i gdzie podział się tytułowy wóz strażacki?

Sjowall i Wahloo umiejętnie uzależniają czytelnika od opowiadanej historii. Z początku niewiele się dzieje. Stopniowo jednak stawiają pytanie za pytaniem, pozwalając nam odkrywać pewne nieścisłości, które początkowo były niezauważalne. Nie podają jednak wszystkiego na srebrnej tacy. Dobrze jest samemu przystanąć czasami i pomyśleć nad zagadką, a kiedy uda się coś wykombinować, daje to sporo satysfakcji.

Jedną z największych zalet powieści jest wielowymiarowość sztokholmskich komisarzy. Beck, Larsson, Hammer, Skacke, Kollberg, Ronn czy Melander, każdy z nich ma własne życie, niekoniecznie związane wyłącznie z łapaniem co sprytniejszych przestępców. Podczas czytania szybko „łapie się”, który to który. Jeden ma problemy z żoną, inny jest samotny, kolejny znowu jest uwikłany w poszukiwania zabawki swojego synka. Takie zróżnicowanie powoduje, że ich postacie stają nam przed oczami jak żywe co ułatwia i uprzyjemnia czytanie.

Podczas lektury przypomniały mi się czasu, kiedy namiętnie oglądałem seriale takie jak „Gliniarz i prokurator”, czy czytałem książki Bohdaja i Nienackiego. Widać klasyczną, kryminalną formę. Nie ma tu różnorakich eksperymentów spotykanych w dzisiejszej literaturze, a jest za to żmudne, powolne dochodzenie do odpowiedzi na zadane wcześniej pytania. Siłą książki jest logiczna historia, może nieco zbyt zawiła momentami, jednak całościowo wypadająca bardzo solidnie i autentycznie. Cenię sobie w kryminałach możliwość samodzielnego dochodzenia do rozwiązań i w tym aspekcie „Wóz strażacki, który zniknął”, sprawił mi miłą niespodziankę. Autorzy zwlekają do ostatniego momentu z wyjaśnieniami, tak jakby tylko czekali, aż czytelnik sam zakrzyknie „eureka!”.

Kryminał Maj Sjowall i Per Wahloo przypadł mi do gustu. Polecić mogę go na pewno wielbicielom gatunku i ludziom wychowanym na Panu Samochodziku i Herkulesie Poirot – oni poczują się tutaj jak w domu. Obawiam się jednak, że czytelnikom przywykłym do Mankella czy Nesbo, może nie być łatwo przebrnąć przez książkę. Jest w niej niewiele sensacji, która ustąpiła miejsca dedukcji. „Wóz strażacki, który zniknął” to kawał solidnego, jednak do bólu konserwatywnego kryminału, który czyta się jednym tchem w atmosferze tajemnicy.

Polecam!

Na sam koniec dodam, że książka została w Polsce wydana po raz pierwszy w 1990 roku pod tytułem: „Jak kamień w wodę…”.

Wydawca: Amber

Ilość stron: 256

Data wydania: czerwiec 2010

Moja ocena: 7/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book

Stosik #2

Wrzesień to piękny miesiąc. Przeżyłem udany urlopik a książkowo jest więcej niż bardzo dobrze!

Poniżej prezentuję stosik jesienny:) Książeczki te zapewne długo poczekają na swoją kolej. Po raz kolejny zmuszony byłem zdjęcie robić komórką, więc przepraszam za fatalną jakoś. Jakoś nie potrafię dorobić się nowej cyfrówki:) Wynika to pewnie z tego, że każdy MM czy inny RTV mix, znajduje się w pobliżu Empików i Tanich Książek… sami wiecie najlepiej jak to jest!


Ok, no to jedziemy!

Zaczynam od lewej:

1. „Festung Breslau” Marek Krajewski – kryminalny audiobook, wygrany w na lubimyczytać.pl w konkursie na recenzję książki o tematyce kryminalnej. Troszeczkę słuchałem i muszę przyznać, że Więckiewicz fajnie czyta:)

Wrocław, wiosna 1945 roku. Sześćdziesięciodwuletni, zawieszony w obowiązkach oficer Eberhard Mock prowadzi prywatne śledztwo w sprawie zabójstwa pasierbicy znanej antyfaszystki. Doświadczony przez życie bohater przemierza bombardowane miasto, nieustannie narażając się na śmierć. Musi wybierać pomiędzy potrzebą wyjaśnienia sprawy a chęcią zapewnienia bezpieczeństwa żonie, pomiędzy ucieczką z Breslau a pozostaniem w mieście.

2. „Pan Lodowego Ogrodu, tom II” Jarosław Grzędowicz – tym razem zakup własny. Nie planowałem, jednak tom pierwszy tak mi zaimponował, że musiałem… po prostu musiałem. Recenzje obydwu lada dzień. Będą bardzo pozytywne:)

Vuko Drakkainen ląduje samotnie na odległej, zamieszkanej przez człekopodobną cywilizację planecie Midgaard. Musi odnaleźć wysłaną tu wcześniej ziemską ekipę badawczą, pod żadnym pozorem nie ingerując w rozwój nieznanej kultury. Trafia na zły czas. Trwa wojna bogów. Giną śmiertelnicy. Być może zmuszony będzie złamać drugą regułę misji.

3. „Jak zostać arktycznym ninja i inne przygody z Evelem, Oliverem i wiceprezydentem Botswany” Richard Hammond – książeczka do recenzji. Dopiero co zacząłem i na razie czyta się fajnie:)

Książka o kulisach spektakularnych wypraw ekipy Top Gear, pokazująca to, czego nie mogliście zobaczyć w telewizji. Lektura dla każdego, kto lubi ekstremalne doznania.

4. „Pustka: Sny” Peter F. Hamilton – książeczka do recenzji. Czy tego pana trzeba w ogóle przedstawiać? Mistrz S-F i tyle:) Jest to pierwszy tom serii planowanej na trylogię. Poza tym okładka wpadła mi w oko:)

Rok 3580. W centrum Drogi Mlecznej znajduje się czarna dziura zwana Pustką – sztuczny wszechświat, stworzony miliardy lat temu przez obcych. Jej otoczka jest bardziej zabójcza niż horyzonty zdarzeń naturalnych czarnych dziur. Aby funkcjonować, Pustka stopniowo pożera materię Galaktyki. Odwieczni wrogowie Pustki – rasa raielów – bez większego powodzenia usiłują powstrzymywać ten proces.

5. „Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-Zachód” Robert M. Wegner – książeczka do recenzji. II tom opowieści z pogranicza. Autor planuje coś wielgachnego, bo obie dotąd wydane książki to jedynie wstęp do całej opowieści. Pożyjemy zobaczymy.

Honor i wierność, wytrwałość i żelazna wola. W książkach Roberta M. Wegnera odżywają dawne wartości, a pomiędzy barwnymi pojedynkami, intrygami, bitwami wielkich armii i krwawymi starciami jest miejsce na emocje, które potrafią skruszyć serce największego twardziela. Opowiadania z Północy, Południa, Wschodu i Zachodu składają się na epicką opowieść o egzotycznych światach różnych nacji, języków, wierzeń i magii.

6. „Sieroty zła” Nicolas da’Estienne d’Orves – gratisik:) Opis zachęca, chociaż wcześniej niewiele o niej słyszałem

Niemcy, rok 1995. Pewnego majowego dnia czterech mężczyzn popełnia samobójstwo. Wszyscy mają odcięte prawe dłonie, a na plecach tatuaże z numerami i napisami aSSa. Takie samo znamię miała kobieta, której nadpalone zwłoki znaleziono osiem lat wcześniej we Francji. W pamiętniku napisała, że jej ojciec nazista spłodził z różnymi kobietami pięcioro dzieci. Miały być one modelowymi przedstawicielami najwyższej rasy. Tymczasem przesyłka z odciętymi dłońmi trafia do Norwega Vidkuna Vennera, który jednocześnie dowiaduje się, że został adoptowany przez swojego ojca.

Teraz skaczemy na prawo i od góry jazda:

7. „Krew nie woda” Mike Carey – kolejny gratisik:) Tym razem znana książeczka o przygodach Felixa Castora. Nie miałem wcześniej styczności, jakoś odstraszały mnie okładki, jakieś paskudne pentagramy:) Ta na szczęście ma okładkę w bieli;)

Felix Castor zarabia na życie jako egzorcysta, więc radzenie sobie ze zmarłymi to jego specjalność. Dzięki zleceniom policyjnym i najróżniejszym sprawom prywatnych klientów sądzi, że widział już wszystko. Lecz nocne wezwanie na osiedle w południowym Londynie dowodzi, że wciąż jeszcze istnieją rzeczy, które mogą go zaskoczyć. Ostatecznie nie co dzień widzi się własne nazwisko wypisane krwią na miejscu zbrodni.

8. „Zapach Adama” Jean-Christophe Rufin – i znowu gratisik:) Kolejna mało znana książeczka i znowu opis co najmniej zachęcający. Akcja częściowo dzieje się w Polsce a to tylko powiększa mój apetyt na nią.

Polska wiosną 2005 roku. Juliette, dwudziestokilkuletnia Francuzka, pewnej nocy wdziera się do wrocławskiego instytutu biologicznego i uwalnia z jego pomieszczeń zwierzęta doświadczalne. Niszczy drogie wyposażenie laboratorium, na ścianie zostawia napis: „Respektujcie prawa zwierząt”. Uciekając, zabiera tajemniczą fiolkę z czerwoną zakrętką. Sprawą, na zlecenie polskich służb specjalnych, zajmuje się para byłych amerykańskich agentów CIA: specjalistka w dziedzinie psychologii oraz lekarz. Czy ta operacja ma związek z bioterroryzmem i międzynarodową siatką ekologów fanatyków?

9. „Włócznia przeznaczenia” Craig Smith – nagroda w konkursie Fantasybook. Ponoć mocny kawałek thrillero/wojenno/sakralny:) Ciekawe co z tego wyszło.

U podnóża góry Wilder Kaiser znalezione zostaje ciało oficera SS. Tragiczna śmierć wskutek upadku z dużej wysokości. O dziwo, z twarzy ofiary bije błogość i spokój… To Otto Rahn, pracujący dla Himmlera słynny łowca mitycznych reliktów, m.in. Świętego Graala. Jego poszukiwania legendarnej Włóczni Przeznaczenia, tej którą został przebity Jezus Chrystus na krzyżu, czczonej przez średniowieczną sektę Katarów rozpęta spiralę przemocy, której nie uda się powstrzymać przez kolejne siedemdziesiąt lat.

10. „Ofiara w środku zimy” Mons Kallentoft – nagroda w konkursie Fantasybook. Namnożyło się tych skandynawskich kryminałów. Ten ponoć jest klasyczny i bez udziwnień, a to lubię najbardziej.

Jest luty. Najzimniejszy do lat. Pewnej szczególnie mroźnej nocy wśród jałowych, chłostanych wiatrem równin Östergötland zostaje znalezione potwornie okaleczone ciało mężczyzny. Śledztwo prowadzi komisarz Malin Fors z policji w Linköping, samotna matka po przejściach, która pije za dużo tequili i uprawia za dużo ostrego seksu ze swoim kochankiem, dziennikarzem z miejscowej gazety. Śledztwo ma dać odpowiedź na pytanie, kto zabił i dlaczego zrobił to w tak okrutny sposób. Malin rusza tropem mordercy, a polowanie to prowadzi ją do najmroczniejszych zakątków ludzkiego serca…

11. „Na zachodzie bez zmian” Erich Maria Remarque – tym razem zakup własny:) Jestem na tropie tej książki nie pamiętam ile już lat. Zawsze albo zapomniałem, albo było coś innego pilniejszego. Tym razem w promocji w markecie leżała sobie biedna pośród totalnego chłamu i wszyscy ją mijali, pewnie z powodu dziwnego tytułu:) Rzuciłem się na nią, żeby przypadkiem nikt mi jej spod nosa nie zwinął, no i mam! I to w dobrej cenie:)

Powieść „Na Zachodzie bez zmian” należy do najgłośniejszych dzieł literatury XX wieku. Jej bohaterowie, podobnie jak sam autor, należą do „straconego pokolenia”: pokolenia, którego młodość przepadła w okopach pierwszej wojny światowej. Osiemnasto- dziewiętnastolatkowie trafiają na front niemal prosto ze szkolnej ławy, namawiani przez nauczycieli do spełnienia obowiązku wobec ojczyzny. Czymże jednak jest ten obowiązek? pytają siebie, świadomi, że strzelają do takich jak oni młodych, tęskniących za domem i pokojem i pytających o sens wojny wrogów.

I to tyle. Nazbierało się sporo a to nie koniec w tym miesiącu. Wspominałem już, że kocham wrzesień i jesień (się zrymowało:))? Nie? Dziwne:)

Pozdrawiam gorąco i zapraszam do komentowania:)

Jo Nesbo „Czerwone gardło”

Jo Nesbo, pisarz okrzyknięty następcą Henninga Mankella. W Polsce niewątpliwie wypłynął na fali popularności skandynawskich kryminałów. W moje ręce trafiło tym razem „Czerwone gardło”, książka która w 2000 roku otrzymała nagrodę Norweskiego Stowarzyszenia Księgarzy, a którą określa się mianem norweskiego kryminału wszechczasów. Na ile określenie to jest zasłużone?

„Czerwone gardło” należy do serii książek opowiadających o perypetiach komisarza Harrego Hole’a. Poszczególne części są ze sobą prawie w ogóle niepowiązane fabularnie. Tym razem nasz bohater będzie zmagał się ze środowiskiem neonazistów, leczy czy aby tylko oni stanowić będą dla niego zagrożenie? Równolegle poznajemy dwie historie. Jedna opowiada o grupce Norweskich żołnierzy walczących po stronie III rzeczy pod Stalingradem w czasie II wojny światowej, druga natomiast zabiera nas do, współczesnej Norwegii. Z początku pozornie niezwiązane ze sobą wątki zaczną się przeplatać i kluczyć.

Fabuła jest mocną stroną książki. Potrzebuje sporo czasu by się odpowiednio zawiązać, jednak kiedy już to zrobi, wrażenie kompleksowości jest imponujące. Osobiście nie znalazłem w książce słabego punktu ani luki w opowiadanej historii. Duże brawa należą się autorowi za wątek wojenny, który dla mnie był czymś świeżym. Rola Norwegów podczas II wojny światowej była dla mnie raczej niejasna. Za sprawą „Czerwonego gardła” moja wiedza na ten temat stała się pełniejsza, nie to jednak jest najważniejsze. Najwięcej zyskało na tym tło całej książki, które stało się autentyczne i pełne. Dlatego właśnie tak trudno doszukać się w nim słabszych stron. Autor mocno się napracował, żeby nie dało się podważyć jego pomysłu na watek kryminalny.

Początkowo książkę Jo Nesbo czyta się z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie dawałem jej szans na wysokie noty. Pewnego popołudnia jednak, kiedy usiadłem nad nią, ocknąłem się późną nocą. Taka sytuacja zdarza mi się niezwykle rzadko. Po całym dniu raczej zasypiam nawet nad najlepszymi tytułami, ten jednak mi na to nie pozwolił. Opowieść jest podzielona na krótkie rozdziały, po kilka stron, które przerzucają nas do różnych miejsc i czasów. Zabieg taki powoduje, że podczas czytania nie ogarnia nas monotonia. Co chwila mamy przeskok, więc uwaga musi pozostać skupiona. Mimo tej częstej zmiany miejsca i czasu akcji, generalnie chronologia wydarzeń jest zachowana.

Napisałem już, że książkę czyta się bardzo dobrze. Narracja prowadzona jest oszczędnie i sugestywnie oddaje emocje Harrego. Do niego samego mam jednak drobne zastrzeżenie. Nawet po przeczytaniu całej powieści, nie udało mu się wzbudzić we mnie jakiegoś porywu sympatii. Ot jest sobie komisarz, biega i rozwiązuje zagadki. Czułem się jakoś z nim związany, jednak gdyby autor zdecydował się go uśmiercić, pewnie bym za nim nie płakał, to chyba największy mankament „Czerwonego gardła”.

Akcja dzieje się w okopach pod Stalingradem i w przeważającej części w Oslo. Ostrzegam jednak miłośników pięknej Skandynawii! W tej książce nie znajdziecie zapierających dech w piersiach opisów przyrody, czy zachwalania zalet Norwegii a raczej narzekanie na mróz, śnieg i szarobury obraz stolicy, uwikłanej w polityczne intrygi. Wspomniane opisy są raczej skromne objętościowo. Autor większy nacisk postawił na psychologię i motywy działania poszczególnych postaci, co zresztą w kryminalne jest cechą jak najbardziej pożądaną.

Czy „Czerwone gardło” rzeczywiście może być uważane za najlepszy kryminał z półwyspu? Nie wiem, wszystkich nie czytałem. Na pewno jednak wybija się spośród wszystkich kryminałów z jakimi dane mi było obcować. Świetne tło historyczne, zagmatwana intryga, „brudna” rzeczywistość, nieoczywiste rozwiązania fabularne, wciągająca akcja… czegóż można chcieć więcej od kryminału?

Polecam!

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 2010

Ilość stron: 423

Moja ocena: 9/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book

„Triumf lisa Reinicke” Andrzej Pilipiuk

Saga „Oko Jelenia” oficjalnie ma liczyć 7 tomów. Sam autor tu i ówdzie wygłasza jednak teorie jakoby liczba ta miała być większa. Jeżeli usłyszałbym takie wieści po którejś z pierwszych czterech części, pewnie uśmiechnął bym się zadowolony. Po przeczytaniu „Triumfu lisa Reinicke”, czyli tomu V, zamiast uśmiechu na ustach moich gości skwaszony grymas.

Tym razem akcja została skumulowana w jednym miejscu. Areną walki będzie w tej części Gdańsk Anno Domini 1560. Nasza czwórka przyjaciół Staszek, Hela, Marek i Maksym, po burzliwych przygodach spotykają się w tym mieście by… odpocząć. Takie odniosłem wrażenie, ale o tym niżej. Okazuje się jednak, że nawet tak spokojne miasto, nie pozwala im zaznać spokoju. Na ich życie nastaje tajemnicza grupa niesłychanie sprawnych zabójców. Zadania nie ułatwia też organ porządkowy pod postacią królewskiego justycjariusza Grzegorza Gerharda Grota. Człowiek ten, jest inteligentny i błyskotliwy przez co wpisuje się w kanon ciekawych i wyrazistych postaci stworzonych przez Pilipiuka w całym cyklu z łatwością.

Tom V zdominował motyw walki w mieście. Barykadowanie w domach, starcia uliczne, efektowne pościgi po dachach i ciasnych uliczkach to tutaj chleb powszedni. Dzieje się tutaj sporo jednak, jak już wspomniałem wcześniej, odniosłem wrażenie, że bohaterowie mieli za zadanie w Gdańsku odpocząć. Skąd taka teoria? Otóż, mimo sporej dawki emocji i akcji, fabularnie Oko Jelenia stanęło w miejscu. Opowiadana historia posunęła się może o ćwierć kroczku do przodu. „Triumf lisa Reinicke” jako samodzielna powieść byłby całkiem niezłym czytadłem, jednak jako część sagi leży i błaga o litość. Podczas czytania wydawało mi się, że autor nie wiedział po prostu co z tym wszystkim zrobić i przygotowywał grunt pod kolejne tomy.

Książkę na szczęście ratuje kilka elementów. Najważniejszym jest autentyczny Gdańsk z 1560 roku. Czuć zapachy, słychać odgłosy a przed oczami pojawiają się widoki znane chyba każdemu Polakowi, no bo kto nie zna chociażby żurawia Gdańskiego. Całe miasto jest opisane sugestywnie i robi wrażenie. Wpływa to na przyjemność czytania w stopniu niemalże zaskakującym. Podczas czytania nabrałem ochotę na ponowne odwiedziny tego kultowego miasta. Na plus należy też zaliczyć akcję, która nie zostawia miejsca na nudę czy dłużyzny, trzymając w jako takim napięciu aż po, jakżeby inaczej, zaskakujące zakończenie. Cliffhangery stały się już zresztą wizytówką całej sagi. Należy też wspomnieć o wydaniu. Całe pięć tomów obok siebie wygląda naprawdę dobrze a każda cześć jest ładnie oprawiona i ozdobiona ornamentami oraz całkiem niezłymi ilustracjami.

No i cóż by tu napisać, żeby oddało to co książka rzeczywiście prezentuje? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony jest to sprawnie napisana powieść z pogranicza fantastyki i s-f, którą czyta się szybko i przyjemnie a z drugiej mierna część cyklu Oko Jelenia w zasadzie nic nie wnosząca do całej sagi. Osoby nie znające poprzednich części mogą śmiało tom V przeczytać bez obaw, że nie będą rozumiały o co chodzi a czytelnicy śledzący serię od początku, mogliby śmiało sobie „Zemstę lisa Reinicke” odpuścić, jednak wątpię by to zrobiły. Ocena będzie więc tak niezdecydowana jak sama książka – środeczek skali.

Wydawca: Fabryka Słów

Ilość stron: 448

Data wydania: kwiecień 2010

Moja ocena: 5/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book

„Odd i Lodowi Olbrzymi” Neil Gaiman

Jakiś czas temu wylądowałem w kinie na adaptacji filmowej „Gwiezdnego pyłu” Neila Gagmana. Film ten tak przypadł mi do gustu, że musiałem zaznajomić się z wersją pisaną. Odczekałem następnie kilka miesięcy i kiedy poczułem, że obraz filmu rozmył się w mojej głowie, sięgnąłem po książkę. W ten sposób Gaiman mnie zaczarował. „Odd i Lodowi Olbrzymi” wpadł mi w ręce niedługo potem i aż do teraz czekał cierpliwie na odpowiedni moment. Czar prysł czy oplótł mnie do reszty?

Tym razem autor zabiera nas do skutej lodem Norwegii, do Midgardu. Poznajemy chłopca imieniem Odd, którego życie nie należy do najłatwiejszych. Jego ojciec zginął jakiś czas temu w wyprawie, matka zaś mieszka z człowiekiem o złej naturze który znęca się nad nim. Nogę Odd’a zmiażdżyło upadające drzewo a wzrostem ustępuje on rówieśnikom. Ucieka on od tej złowrogiej rzeczywistości do chaty swojego ojca gdzieś na skraju lasu. W miejscu tym spotyka on Lisa, Niedźwiedzia i Orła. Trio to, zupełnie nieprzypadkowe zresztą, odmieni zupełnie życie chłopca, które to od tej chwili nigdy już nie będzie takie samo.

Gaiman snuje baśń tak jak to tylko on potrafi. Klimat bajkowej krainy wylewa się na czytelnika ze stronnic i spływa wprost na duszę, wywołując przyjemne ciepło w środku. Działa jak balsam na zabiegane myśli, koi nerwy i jakby przywraca równowagę. Brałem do rąk Lodowych Olbrzymów z uczuciem roztargnienia i rozchwiania po całym dniu bieganiny. Po kilku stronach, moją twarz gryzł mróz, z ust buchała para, a nogi kostniały od śniegu. Gaiman jak nikt, potrafi przenieść czytelnika w miejsca wyjątkowe. Człowiek wyłącza się na świat i przenosi magicznie w kraj wiecznej zimy.

Podczas czytania, mimo że lektura nie jest długa, zdążyłem zżyć się mocno z Odd’em. Szkoda że, o ile mi wiadomo, nie da rady znaleźć go w żadnej innej opowieści. Wieli plus należy się autorowi, za wywołanie tej tęsknoty u mnie. O ile można mówić tu o kreacjach głównych bohaterów, to są one mistrzowskie. Orzeł stwarza wrażenie dostojnego, Niedźwiedź gromi i wzbudza szacunek swoim majestatem (potrafi jednak być misiowaty kiedy trzeba), Lis zaś, jak to lis, zgrywa cwaniaka. Najbardziej zdumiewające jednak jest to w baśni tej brakuje w zasadzie czarnego charakteru! Gaiman ukazał Lodowego Olbrzyma w ten sposób, że momentami wzbudza większą sympatię niż nasza zwierzęca Trójka.

Słów kilka o wydaniu. Gdybym spotkał człowieka odpowiedzialnego za nie, uściskałbym mu serdecznie rękę i życzył dalszych sukcesów. Książka wygląda wspaniale. Twarda oprawa imponuje starannością wykonania. Po zdjęciu papierowej obwoluty wiedziałem, że mam w rękach wyjątkowy tytuł, jednak o tym musicie przekonać się sami, ponieważ nie wiem jak to ładnie obrazowo opisać. Całość drukowana jest na kredowym papierze, co kilka stron ozdobiona rysunkowymi ilustracjami. Krótka mówiąc, wielkie brawa dla wydawnictwa MAG za to wydanie!

„Odd i Lodowi Olbrzymi” wpisali się u mnie na listę książek magicznych. Niewiele jest na tej liście tytułów. Baśń ta nadaje się w zasadzie dla każdego. Można czytać ją dziecku do poduszki albo samemu dla chwili zapomnienia. Można użyć jej jako klimatyzacji w gorący dzień, jako że śnieg wręcz się z niej wysypuje albo jako ozdobnika na półkę. Czy zatem bajka ta nie ma żadnych wad? Można by się czepić uproszczeń w samej fabule, pewnej naiwności i faktu, że całość można było upchnąć na 50 stronach i wydać w zbiorze opowiadań. Tylko czy wtedy było by to nadal ten sam magiczny, zaśnieżony Asgard?

Na sam koniec dodam, że ocena jest bezczelnie naciągnięta z pełną premedytacją i nieobiektywna a do książki będę wracał na pewno niejednokrotnie zarówno z dzieckiem jak i samotnie.

Polecam gorąco!

Wydawca: MAG

Ilość stron: 112

Data wydania: marzec 2010

Moja ocena: 10/10

„Kroniki Amberu” tom 2, Roger Zelazny

Siedzę właśnie w nie do końca wygod­nym fotelu przy biurku i wpatruję się w 2. tom Kronik Amberu Rogera Zelaznego. Kawa, stygnąc powoli, wypeł­nia swoim aromatem prze­strzeń wokół mnie, a ja nadal nie mogę wypu­ścić książki z rąk. Miałem plan, że przed napisaniem recen­zji dam sobie jakiś czas na prze­myślenia, jed­nak ostat­nie kilka stron zburzyło go i utwier­dziło mnie w prze­konaniu, że nie ma się nad czym zastanawiać. Co spo­wodowało, że tak zawiesiłem się nad tą pozycją? Łyk kawy –  i ruszam z wyjaśnieniem.

Roger Zelazny to postać nie­bagatelna w świecie fan­tastyki. Wielo­krot­nie wyróż­niany między innymi Hugo Award, Nebula Award i Locus Award, które to są uznawane za prestiżowe w nur­cie literatury fan­tastycz­nej. Kroniki Amberu to jedna z jego naj­szerzej znanych publikacji. Okładka głosi, że twór­czość autora jest stawiana na równi z dziełami J.R.R. Tolkiena (Władca Pier­ścieni) czy Franka Her­berta (Diuna). Pod­czas czytania Kronik… zgadzałem się z tym zdaniem, aż do 3 roz­działu włącznie.

Całość Kronik Amberu pier­wot­nie składała się z 10 osob­nych tomów, które dzielą się na dwa cykle. Pierw­szych pięć tomów to tak zwane Kroniki Cor­wina, kolejna piątka zaś tworzy Kroniki Mer­lina. Wydaw­nic­two Zysk i S-ka zdecydowało się zebrać je w całość i wydać w postaci dwutomowego wydania. Kroniki Amberu tom 2 opowiadają historię czarodzieja Mer­lina, syna słyn­nego Cor­wina. Poznajemy go, kiedy próbuje unik­nąć śmierci z rąk nie­znanego zamachowca. Akcja począt­kowo toczy się na Ziemi, jed­nak fabuła często prze­nosi nas z miej­sca na miej­sce. Amber, Dworce Chaosu czy prze­różne krainy cienia to tylko część lokacji, jakie dane będzie nam zwiedzać wraz z Merlinem.

Prze­bieg wydarzeń śledzimy oczami głów­nego bohatera, co jed­nak nie zawsze oznacza, że znamy jego myśli czy plany. Autor spryt­nie gra nam na nosie, robiąc wszystko, by zaskoczyć czytel­nika.. Stop­niowo wprowadza też całe mnóstwo postaci, poczynając od zwykłych „nieob­darzonych” ludzi przez czarow­ników po demony i upiory. W tym zresztą upatruję pewną wadę. Więzy krwi w całej opowie­ści grają bar­dzo ważną rolę. Zelazny dał się skusić i zaczął manipulować nimi poprzez wprowadzanie wuj­ków, ciotek, przy­rod­nich braci, ojczymów… Momen­tami można się w tej całej genealogii pogubić. Róż­norod­ność taka sprawia jed­nak, że fabuła nie jest nigdy prze­widywalna do końca i zawsze jest w stanie nas czymś zaskoczyć.

Jak już wcześniej wspo­mniałem, trzy pierw­sze roz­działy trzymają światowy poziom. Czyta się je świet­nie. Fabuła jest złożona, główny wątek wielowar­stwowy, a bohaterowie charak­terystyczni i auten­tyczni. Przed­stawiane światy są opisane nie­słychanie sugestyw­nie i wciągają niczym bagno. Mer­lin, dziecko dwóch biegunów magicz­nych, Amberu i Chaosu, miota się, starając odgad­nąć, kto czyha na jego życie. Odpowiedź okazuje się zupeł­nie inna niż począt­kowo mogło się wydawać i  chociażby dla jej poznania warto zanurzyć się w ten magiczny świat. Nie­stety, dwa ostat­nie roz­działy robią już nieco gor­sze wrażenie. Są jakby roz­wleczone i prze­kom­binowane. Ilość postaci, jakie krążą wokół nas, oraz próba połączenia naprawdę wielu wąt­ków w jedno zakoń­czenie wyszła Zelaznemu śred­nio. Spo­wodowało to, że dla mnie finał był (delikat­nie mówiąc) niesatysfakcjonujący.

Kroniki Amberu są napisane wspaniałym, plastycz­nym językiem. Opisywane krainy pojawiają nam się przed oczami niczym żywe, często w towarzystwie zapachów i dźwięków, stają się wręcz namacalne. Szczegól­nie przy­padł mi do gustu opis Twier­dzy Czterech Światów, przy którym i Tol­kien musiałby pochylić głowę. Mimo iż książka objęto­ściowo i for­matowo robi wrażenie, czyta się ją szybko i bez trud­no­ści, co jest zapewne zasługą dynamicz­nych dialogów, które rwą akcję do przodu. Warto też wspo­mnieć, że nie brakuje w nich humoru, co dodat­kowo umila lekturę.

Kawa już dawno wystygła, jej zapach zdążył się dawno ulot­nić, a ja wciąż nie wyjaśniłem powodu zadumy nad lek­turą. Książka jest świetna! Szczegól­nie zachwyceni będą kon­ser­watywni wiel­biciele fan­tastyki, których męczy panosząca się moda na proste fan­tasy, naj­lepiej jesz­cze z wam­pirami w roli głów­nej. Po zagłębianiu się w naprawdę pasjonującej intrydze ciągnącej się przez ponad 700 stronic, byłem naprawdę mocno ciekawy zakoń­czenia. Nastąpiło ono jed­nak szybko, nagle i… banal­nie. Oto powód mojej kon­ster­nacji. Nie wiem jak Wy, ale ja nie cier­pię zim­nej kawy… tak samo jak let­nich zakończeń.

Wydawca: Zysk i S-Ka

Ilość stron: 761

Data wydania: 2010

Moja ocena: 9/10

Recenzja opublikowana wcześniej na serwisie bookznami.

„Pan wilków” Andrzej Pilipiuk

Często bywa, że podczas tworzeni recenzji jakiejś sagi, nadchodzi moment w którym nie ma już za wiele do dodania. Tyczy się to przeważnie takich serii, które nie porywają oryginalnością i tempem akcji a autor nie sili się na nowatorskie rozwiązania, tylko hurtem „produkuje” kolejne tomy. Dzisiaj kolej na IV tom cyklu Oko Jelenia pióra Andrzeja Pilipiuka, zatytułowanego „Pan Wilków”. Czy dotknął go efekt serii?

Fabuła tym razem została rozbita na dwa kierunki. Marek i Hela wraz z towarzyszącymi im Rosjanami Borysem i Sadko, docierają (nie bez problemów zresztą) do wolnego miasta Gdańska, gdzie zajmują się sprawami, nazwijmy to umownie, lokalowymi. Na północy europy sprawy nie wyglądają już tak sielankowo. Główną uciechę, jak i największą dawkę emocji, zapewni nam tu nasz niezawodny kozak Maksym. Najtrudniej z całej ferajny zdecydowanie ma się jednak Staszek, który to wraz z tytułowym Panem Wilków… O tym musicie przekonać się sami.

Rozbicie nieskomplikowanej fabuły na dwa nurty nie do końca wyszło powieści na dobre. Podczas kiedy Maksym i Staszek biorą na siebie cały ciężar akcji, było nie było główny bohater Marek jakby się nudzi. Nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, że całe te bieganie po Gdańsku to taka zapchajdziura w sumie nic nie wnosząca do opowiadanej historii. Na całe szczęście akcja stopniowo wraz z pokonywanymi stronami, przyspiesza, by wciągnąć czytelnika niepostrzeżenie w wir zdarzeń. Za to właśnie Pilipiuka lubię. Potrafi stworzyć coś prostego i przyjemnego, takiego w sam raz dla relaksu. Ostatnie 150 stron zapadnie Wam, za sprawą gorącokrwistego Maksyma, głęboko w pamięć.

Do tej pory z moich słów, można by wnioskować, że całość nie wygląda za dobrze. Nie jest to jednak słuszny wniosek. Największą zaletą „Pana Wilków”, tak jak i w poprzednich częściach, jest tło historyczne. Świetnie przedstawione relacje hanzeatyckich kupców na Bałtyku, niuanse i zależności polityczne krajów nadmorskich i co było dla mnie najciekawsze, położenie Gdańska w całej tej złożonej „maszynie” handlowej. Autorowi udaje się tak sprawnie ukazać to wszystko, że czytałem naprawdę z przyjemnością coś, co zapewne wielu z was musiało żmudnie kuć z podręcznika historii.

Sam język powieści pozostał prosty i wyrazisty. Kto czytał jakikolwiek utwór tego pisarza, wie czego się spodziewać. Opisy nie są zanadto rozwleczone. Całość jest stosunkowo spójna, jednak trochę przyczepię się do tempa przebiegu zdarzeń. Miejscami miałem wrażenie, że akcja stoi wręcz w miejscu. Szczególnie było to odczuwalne w pierwszej części książki. Później na szczęście wszystko rusza do przodu i jest o niebo lepiej niż na początku. Sama końcówka, jak zresztą w każdym tomie tej sagi, kończy się takim zwisem, że naprawdę dobrze mieć pod ręką tom V.

Czas odpowiedzieć na zadane na początku pytanie. Pewnie po lekturze recenzji sami już wiecie jaka będzie odpowiedź. Tak, „Pana Wilków” zdecydowanie dotyka już efekt serii. Pilipiuk mógł spokojnie zakończyć sagę na tej części, miejsca było dość a wrażenie całości byłoby pewnie bardzo dobre. Zapowiadane są jednak kolejne 3 części. Mam spore obawy, czy autor będzie miał w nich jeszcze o czym pisać. Nie zrozumcie mnie źle, IV część cyklu Oko Jelenia, jest naprawdę dobrą powieścią. Czyta się ją z przyjemnością, nie dłuży się i dostarcza ciekawych historycznych faktów, którymi można potem zabłysnąć wśród znajomych. Jako część serii jednak, wywołuje pewne wątpliwości co do kolejnych części. Mimo tych wad zdecydowanie polecam. Warto!

Wydawca: Fabryka Słów

Ilość stron: 400

Data wydania: 2009

Moje ocena: 7/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book

„Drewniana twierdza” Andrzej Pilipiuk

Czytałem sporo książek Andrzeja Pilipiuka. Najlepiej wypadają jego zbiory opowiadań z flagowym Wędrowyczem na czele. Z pełnoprawnymi powieściami jest już zdecydowanie gorzej. Saga ”Oko Jelenia” jak dotąd nie przełamywała tego trendu. Pojawił się jednak tom III zatytułowany ”Drewniana Twierdza”. Czy zmienił moje zdanie co do możliwości autora?

Marek – główny bohater sagi, ląduje po karuzeli zdarzeń w Bergen. Opiekę nad nim roztaczają hanzeatyccy kupcy. W tym czasie Hela musi borykać się z pewnymi problemami… powiedzmy tylko, że nie będzie jej łatwo. Jednak tym razem to Staszek zaskoczy nas najbardziej wysuwając się na pierwszy plan aktywnością działania. Jednak najciekawszymi postaciami III tomu są dwaj „pomocnicy” Petera Hansavritsona i Mariusa Kowalika czyli Sadko i Borys. Pilipiukowi udało się stworzyć świetne i barwne postacie. Ciągną fabułę, wprowadzają humor i wzbudzają sympatię. Wspomaga ich dzielnie Kozak Maksym. Za tą trójkę ode mnie wielki plusik!

Po całkiem udanej ”Srebrnej Łani z Visby” miałem obawy czy uda się autorowi przekroczyć ten magiczny próg i stworzyć coś jeszcze lepszego. W moim odczuciu tym razem się udało! „Drewniana Twierdza” jest dobra. Ba! Nawet bardzo dobra! Tempo akcji co prawda w środku książeczki nieco się uspokaja, nie oznacza to jednak, że jest nudno albo przeciągle. Zaczyna się od mocnego przytupu, potem następuje ciekawy rozwój fabuły, nareszcie rozwiązuje się kilka kwestii męczących czytelnika od początku, po czym zostajemy potraktowani tym co tygrysy lubią najbardziej – bardzo mocną końcówką z niedopowiedzianym finałem. Radzę mieć pod ręką tom IV.

Poza fabułą, która idzie w naprawdę dobrym kierunku, trudno powiedzieć o powieści coś więcej. Język nadal jest prosty, acz nie prostacki. Całość napisana jest gładko, co powoduje, że nawet dłuższe opisy czy dialogi czyta się szybko. Literatura dostarcza fajnej rozrywki na naprawdę przyzwoitym poziomie. Hanzeatycki element historyczny w tomie trzecim schodzi nieco na drugi plan, co samej książce nie wychodzi na dobre. W końcówce wracamy jednak w samo centrum działań kupców więc nie mam i tutaj powodów do narzekań. Jakość wydania można by podsumować jednym słowem: ”Super!”. Fabryka Słów, jak w większości przypadków, staje na wysokości zadania. Mamy świetną okładkę, fajne klimatyczne ilustracje a każda strona jest ozdobionymi ornamentami.

Saga ”Oko Jelenia” wykazuje trend wzrostowy. Jeżeli kolejny tom okaże się jeszcze lepszy to zasłuży już pewnie na mocną szkolną piątkę. „Drewnianą Twierdzę” czyta się błyskawicznie i od razu bez zastanowienia biegnie się po tom kolejny. Czy może być lepsza rekomendacja dla książki, która jest częścią serii?

Wydawca: Fabryka Słów

Ilość stron: 384

Data wydania: 2009

Moja ocena: 8/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book

„Srebrna Łania z Visby” Andrzej Pilipiuk

”Srebrna Łania z Visby” to drugi tom sagi Oko Jelenia imć Pilipiuka. W I tomie autor zadawkował nam destrukcję ziemi, zarysował przed nami XVI wieczną Skandynawię i wplótł w nią losy 3 polaków i ich zmagania z ziemskim i kosmicznymi siłami. Mimo pewnej nieporadności czytało się książkę nawet nieźle. Czy pan Andrzej wziął uwagi czytelników poważnie i czy wyszło to na dobre kolejnej części?

”Srebrna Łania z Visby”, jak przystało na kontynuację, ciągnie historię dalej, chociaż może nie tyle ciągnie co rozciąga ją na boki. Cały czas nie odstępowało mnie wrażenie, że mimo dużej dawki akcji i rozmaitych przygód główny wątek fabularny ani nie drgnął. W II tomie poznajemy dalsze losy szlachcianki Heli, informatyka Marka i Staszka. Zmagają się oni nie tylko z zagadką Oka Jelenia, ale i z niesprzyjającymi warunkami i złowrogo nastawionymi nań Duńczykami. Zadania nie ułatwia także siła kosmiczna w postaci złośliwej i całkowicie pozbawionej empatii łasicy, wysłanej przez Skrata.

Pilipiuk poszerzył i pogłębił tło historyczne co zdecydowanie wyszło książce na dobre. Powiązania kupieckie Hanzy, rola Danii w ówczesnej Europie, ukazana sytuacja Polski… długo można by wymieniać, ale chwała autorowi za to, że potrafił przekazać to wszystko w formie przygodowej. Nie czułem się ani razu pouczany czy na siłę edukowany. Ten kawałek historii doskonale sprawdza się w powieści i mimo przewijających się wątków S-F, utrzymuje jej wiarygodność.

Druga część wprowadza kilka dodatkowych wątków pośrednio powiązanych z rdzeniem całej opowieści. Poznajemy tez kilku dodatkowych bohaterów a z tymi przedstawionymi wcześniej pogłębiamy znajomość. Czy Peter Hansavriston i Marius Kowalik zagrają na nosie okupantom Norwegi? Czy Marek dowie się w końcu co to jest Oko Jelenia? No i dlaczego Srebrna Łania jest tak ważna… By odpowiedzieć na te pytania musicie koniecznie przeczytać II tom.

”Srebrna Łania z Visy” to godna kontynuacja. Można jej zarzucać pewne uproszczenia fabularne i przesadną kontrastowość postaci jednak czyta się ją dobrze. Na pewno jest to krok do przodu w stosunku do poprzedniej części. Akcja zagęszcza się i seria Oko Jelenia wyrasta w moich oczach na naprawdę solidną pozycję! Bez wahania i ociągania sięgnąłem od razu po kolejny tom, bo wierzcie mi, zakończenie nie da wam spokoju!

Wydawca: Fabryka Słów

Ilość stron: 368

Data wydania: 2009

Moja ocena: 7/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book

„Droga do Nidaros” Andrzej Pilipiuk

Zaczynam dzisiaj serię recenzji sagi Oko Jelenia pióra Andrzeja Pilipiuka. Teksty opracowane zostały specjalnie dla portalu wielbicieli literatury fantastycznej Fantasy Book.

***

Andrzej Pilipiuk to jedna z ikon współczesnej polskiej fantastyki. Zarzuca mu się, że pisze łatwo i lekko jednak nie można odmówić mu rzeszy wiernych fanów i faktu, że chyba jak nikt inny, rozreklamował ten magiczny literacki nurt w Polsce. Dzisiaj na warsztat trafił I tom sagi Oko jelenia tegoż autora zatytułowany ”Droga do Nidaros”.

Od samego początku muszę zgodzić się z tekstem z okładki: ”Zaczyna się jak i Hitchcocka. W dodatku nie od trzęsienia, lecz od zagłady ziemi”. Rzeczywiście początek wessał mnie niczym czarna dziura. Poznajemy pana Marka 28 letniego nauczyciela informatyki w średniej szkole. W ciągu kilku godzin będzie on świadkiem zagłady ziemi, spotka potężnego kosmitę Skrata a następnie wyląduje w Norwegii roku pańskiego 1559, z misją odszukania Oka Jelenia. Później akcja nabiera rumieńców, jednak już nie w tak spektakularnej formie.

Przyczepiłem się okładki więc będę konsekwentny: ”A potem… napięcie wciąż rośnie”, otóż niestety tutaj muszę pokręcić przecząco głową. Pilipiuk jest dla mnie mistrzem form krótkich i tą opinię potwierdza i tutaj. Po mocnych 25 stronach następuje jakby lekki przestój. Owszem akcja wciąż się toczy, nie ma przydługich opisów, jednak czuć w tym wszystkim jakby pewną kwadratowość. Tak jakby autor nie do końca wiedział, jak ma ogarnąć całe tło powieści by było piękne i wiarygodne dla czytelnika.

Na szczęście dalej jest już tylko lepiej. W fabułę wplątują się coraz to nowe postacie a w momencie kiedy już zaczynamy myśleć, że wkraczamy na dłużyznę, następuje zwrot akcji. Całość czyta się przede wszystkim szybko i lektura sprawia dużą satysfakcję. Ma na to zapewne wpływ autentyczne tło historyczne. Pilipiuk nie poszedł na łatwiznę i akcję umiejscowił w XVI wiecznej Norwegii okupowanej przez Duńczyków. Przy okazji czytelnik dowie się też czym zasłynęła Hanza i jakie miała związki z Gdańskiem.

Jak podsumować pierwszą część sagi? Najlepiej prosto bo taka jest sama książka. Czyta się ją gładko, szybko i przyjemnie. Daje poczucie wartościowo spędzonego czasu z uwagi na kawałek historii w niej zawarty. Nie sili się na zbytnią oryginalność, ale i nie zniechęca zanadto oklepaną fabułą. Ot miła i przyjemna lektura, która jednak kończy się w takim momencie, że lepiej mieć pod ręką tom II…

Wydawca: Fabryka Słów

Rok wydania: 2008

Ilość stron: 400

Moja ocena: 6/10

Recenzja opublikowana wcześniej na portalu Fantasy Book